Wydrukuj tę stronę

Od węgla nie uciekniemy Wyróżniony

"Nawet w myśl ambitnych ekologicznych zamierzeń, Polska za 20 lat ponad 54 proc. energii elektrycznej będzie wytwarzać z węgla. Na świecie globalna produkcja prądu z węgla wzrośnie aż o 50 proc. Zamiast więc straszyć „brudnym” węglem, lepiej zastanowić się jak z nim żyć i jak wykorzystywać go w sposób czystszy i – co równie ważne – tani". Publikujemy najnowszy artykuł wiceprzewodniczącego Parlamentarnego Zespołu ds. Energetyki, senatora Stanisława Iwana.


Zawetowana przez Polskę „Mapa drogowa dojścia do gospodarki niskoemisyjnej do 2050”, zwana potocznie unijnym pakietem klimatycznym - to nie tylko problem z pogranicza polityki, energetyki i gospodarki. Problem ten dotyka także sfery makroekonomii a nawet psychologii społecznej. W dużym stopniu polega on bowiem na zjawisku mitologizowania jednych dziedzin gospodarki i demonizowania (bądź stygmatyzowania) innych. To zaś przenosi się z czasem na regulacje prawne, na przepisy dotyczące ograniczeń lub przywilejów dla poszczególnych sektorów gospodarki, a tym samym – na zjawisko opłacalności produkcji w skali makro.
Zobrazuję to cytatem z prof.  Krzysztofa Żmijewskiego z Politechniki Warszawskiej, który w wywiadzie dla portalu internetowego wnp.pl stwierdził tak: „Nie da się gospodarki oprzeć w całości na firmach ubezpieczeniowych i aqua-parkach.  Polska nadal jest strefą industrialną, nadal produkujemy i się przy tym brudzimy. Co zresztą zarzucają nam w Europie Zachodniej. Oni rzeczywiście już nie produkują i teraz brudzą się za nich inni. Ale czy to etyczne i czy tak to powinno wyglądać?”.
Unia Europejska za głównego winowajcę owego „brudzenia” uznała węgiel.  To energetyka oparta na tanim węglu jest w Europie demonizowana, jako źródło wszelkiego zła, które dzieje się w przyrodzie. Z kolei mitologizowane są te dziedziny, które nie brudzą i można je wykonywać w „białych rękawiczkach”. W energetyce takim mitologizowanym obszarem są odnawialne źródła energii. Nie dezawuuję ich znaczenia, ale twierdzę, że minie jeszcze wiele dziesięcioleci, zanim będzie można mówić o ich rzeczywistej opłacalności w konkurencji z technologiami opartymi na konwencjonalnych źródłach energii.


Ani Chiny, ani Indie, ani nawet USA nie podzielają tej europejskiej „obsesji” na punkcie węgla.  To zaś powoduje, że europejskiej „antywęglowej” polityce klimatycznej brakuje racjonalności, a w perspektywie globalnej – po prostu zabraknie jej skuteczności. Oto kilka danych (na podstawie artykułu „Globalne prognozy energetyczne do roku 2035”, prof. Jacek Malko, www.energetyka.eu):  globalna produkcja energii elektrycznej na źródłach węglowych ma wzrosnąć o ok. 50 proc. do roku 2035, z 8100 TWh obecnie do ok. 12000 TWh w roku 2035. W Indiach w tym czasie wykorzystanie węgla ulegnie potrojeniu, a w USA pozostanie na niezmienionym poziomie. Tymczasem w Europie zużycie węgla spadnie na skutek wprowadzenia systemu obrotu uprawnieniami do emisji CO2, co istotnie wpłynie na spadek konkurencyjności szczególnie technologii energochłonnych.
Do tego wszystkiego dochodzi specyfika naszego kraju, którego energetyka w ponad 90 proc. oparta jest na węglu. Nawet przy bardzo ambitnych (by nie powiedzieć optymistycznych) zapisach w Polityce Energetycznej Polski 2030, które zakładają dywersyfikację wytwarzania prądu poprzez wprowadzenie energetyki jądrowej i rozwój OZE, to i tak w 2030 r. 54 proc. energii elektrycznej nadal będziemy wytwarzać z węgla. Dlatego, zamiast straszyć „brudnym” węglem, lepiej zastanowić się jak z nim żyć i jak wykorzystywać go w sposób czystszy i – co równie ważne – tani.
Tymczasem dziś polityka stymulowania rynku energetycznego – poprzez systemy certyfikatów – sprzyja drogim technologiom opartym na odnawialnych źródłach energii, a obciąża tańsze technologie węglowe.  W największym uproszczeniu wygląda to tak: prąd produkowany w wiatrakach, biogazowniach i spalarniach biomasy jest w Polsce subsydiowany, poprzez „zielone certyfikaty” (podobne lub inne systemy wsparcia istnieją także w innych krajach UE). Bez tych subsydiów produkcja prądu z OZE po prostu by się nie opłacała. Jeśli przykładowo elektrownia węglowa sprzedaje 1 MWh energii elektrycznej po 200 zł, to np. ta sama megawatogodzina w elektrowni wiatrowej bez wsparcia musiałaby kosztować np. dwukrotnie drożej.  Wiatr wprawdzie wieje „za darmo”, ale wbrew potocznemu wyobrażeniu, elektrownia wiatrowa nie produkuje darmowego prądu. Wręcz przeciwnie: należy do jednej z droższych mocy wytwórczych gdyż średnio pracuje w rozliczeniu rocznym czterokrotnie krócej od konwencjonalnej – wiatr przecież nie zawsze wieje. Jeśli jednak producent energii wiatrowej sprzeda zielony certyfikat od każdej wyprodukowanej ilości energii, to produkcja staje się opłacalna i konkurencyjna dla technologii węglowej. Dodatkowo przepisy unijne zmuszają operatorów sieci elektroenergetycznych, by coraz większy procent energii znajdującej się w dystrybucji, pochodził z OZE.

Od węgla nie uciekniemy

Do tego dojdzie niebawem kolejne obciążenie dla energetyki węglowej: EU ETS, czyli system handlu emisjami CO2, który najbardziej uderzy w polskie elektrownie i kieszenie polskich konsumentów.  Patrząc przez pryzmat ekonomii i wolnej konkurencji, wygląda to tak: skoro nie można spowodować, by technologia oparta o OZE była tańsza, to Unia Europejska chce spowodować, by konkurencyjna technologia węglowa była droższa poprzez to, że będzie obarczona „haraczem” czy też specyficzną  opłatą od dymu z komina (CO2). Ciekawe, że dym ze spalanej biomasy dla Unii nie istnieje – jest zerowy, choć wszyscy go widzą i można go zmierzyć.
Jednakże ktoś musi ponieść koszty dotowania droższych technologii. Ponoszą je konsumenci towarów i usług, odbiorcy prądu, czyli my wszyscy. Jak podała Gazeta Wyborcza w artykule z 19 marca pt. „Polska z prądem czy pod prąd”, w 2010 r. polscy konsumenci zapłacili za wsparcie dla odnawialnej energii 3 mld zł.  Ale jakie koszty poniesiemy, kiedy wejdzie w życie system handlu emisjami CO2? Jakie straty poniesie gospodarka i rynek pracy, jeśli wyprowadzą się od nas liczni producenci, których do inwestycji w Polsce przyciągnęły niskie koszty energii elektrycznej?  Trudno to dziś oszacować.
Można natomiast oszacować koszty np. zielonych certyfikatów, przy założeniu, że będą one obowiązywać aż do roku 2030, a procent obowiązkowego zakupu zielonych certyfikatów będzie z roku na rok wzrastał. W 2010 r. produkcja energii odnawialnej w Polsce wyniosła 8,6 TWh, a Polityka Energetyczna Polski przewiduje wzrost produkcji energii z OZE do 38 TWh w roku 2030. Jeśli więc Polska miałaby wypełnić swoje zobowiązania, to łącznie do roku 2030 zielone certyfikaty kosztowałyby polską gospodarkę astronomiczną sumę 96 mld zł. A wypada dodać, że istnieją jeszcze certyfikaty żółte (gazowe), czerwone (kogeneracyjne) i  kilka innych (powyższe dane na podstawie prezentacji „ Rozwiązania w obszarze polityk energetycznej, klimatycznej i fiskalnej – działania FOEEiG o obszarze konkurencyjności polskiego przemysłu” przedstawionej w Warszawie 29 marca br.). Dlatego na sympozjach i konferencjach, w jakich uczestniczę, energetycy mówią jednoznacznie: jeśli polski przemysł ma zachować konkurencyjność, to wzrost kosztów polityki energetycznej w Polsce musi zostać powstrzymany. Co do tego nikt już nie ma wątpliwości.

Wracając do węgla, chcę jeszcze zwrócić uwagę na dwa aspekty:1) lokalny lubuski  oraz 2) technologiczny, związany z postępem badawczo-naukowym.
Po pierwsze: patrząc w perspektywie dziesięcioleci, najtańszym i stosunkowo łatwym w pozyskaniu surowcem energetycznym jest i będzie węgiel brunatny. A tak się składa, że oprócz złóż eksploatowanych w Bełchatowie i Turowie, jedne z większych europejskich złóż tego surowca leżą w Lubuskiem, nad Nysą Łużycką, w gminach Gubin i Brody. O szansach rozwojowych, jakie ta sytuacja stwarza dla naszego regionu, pisałem i mówiłem już wielokrotnie. Warunkiem realizacji tych szans jest jednak odejście od restrykcyjnej polityki klimatycznej w Unii Europejskiej, lub jej złagodzenie w granicach zdrowego rozsądku.
Po drugie: technologiczny rozwój energetyki węglowej i obowiązujące już restrykcyjne przepisy  sprawią, że w najbliższym czasie wcale nie musi ona być kojarzona z dymiącymi kominami i smogiem nad metropoliami. Jak zauważa prof. Malko we wspomnianym artykule pt. „Globalne prognozy energetyczne do roku 2035”: „technologie starsze będą wycofywane i zastępowane źródłami bardziej efektywnymi, pracującymi na parametrach nadkrytycznych (łącznie z ultra-nadkrytycznymi) i wykorzystującymi obieg gazowo-parowy i zintegrowany proces gazyfikacji węgla. W wyniku tych zmian średnia światowa sprawność elektrowni węglowych wzrośnie z 38 proc. (2009 r.) do 42 proc. w roku 2035”. Ale także w tym przypadku warunkiem realizacji tego scenariusza jest odejście od „klimatycznych restrykcji” wymierzonych w węgiel. Bo przecież badania naukowe i wdrażanie innowacji w przemyśle kosztuje. I to niemało.

Podsumowując chcę podkreślić, że demonizowanie energetyki węglowej w Europie nie ma racjonalnych ani ekonomicznych przesłanek. Może mieć jedynie przesłanki ideowe i doktrynalne, z którymi nie sposób polemizować. Tym bardziej, że po pierwsze: badania naukowców w kwestii odpowiedzialności CO2 za ocieplenie klimatu nie dają tutaj jednoznacznych odpowiedzi, a wręcz przeciwnie – są przedmiotem coraz gorętszych sporów. I po drugie: największe gospodarki świata, jakimi są USA, Chiny i Indie, nic sobie z polityki klimatycznej nie robią, dzięki czemu to one mogą się okazać największymi beneficjentami unijnej polityki klimatycznej, bo dysponując tanią energią staną się jeszcze bardziej konkurencyjne.
Jeżeli cały świat nie podzieli „wiary” Europy co do wpływu CO2 na klimat i nie podejmie podobnych działań, to Unii Europejskiej pozostanie  wycofać się ze swoich kontrowersyjnych pomysłów lub trwać na tonącym okręcie niczym orkiestra i kapitan Tytanika. Bo przecież dwutlenek węgla – w przeciwieństwie do przemysłu – nie patrzy na granice państwowe. Mówił o tym w Zielonej Górze w czerwcu ub.r. na konferencji zorganizowanej przez Stowarzyszenia DWR oraz LTnRRE  dr inż. Janusz Steinhoff – były wicepremier i minister gospodarki, cyt.: „Jeżeli pakiet klimatyczno – energetyczny zacznie funkcjonować w takim wymiarze w jakim został zaprojektowany to trzeba się liczyć z alokacją emisji w efekcie alokacji przemysłu. Nic nie wskazuje na to abyśmy utrzymali w Polsce np. przemysł stalowy. Może mieć miejsce taka sytuacja, że przemysł stalowy czyli, Mittal Steel Company, który ma cztery huty w Polsce, przeniesie produkcję na Ukrainę, która nie będzie przecież stosowała tych norm. My będziemy importować tę stal z Ukrainy generując dodatkowe ilości CO2 poprzez transport tychże wyrobów stalowych. Czyli efekt środowiskowy będzie żaden, a nawet będzie ujemny, dlatego że Ukraina będzie emitowała CO2 bez jakichkolwiek ograniczeń.”
Warto się wsłuchać w tego rodzaju ostrzeżenia.

Stanisław Iwan

 

dr inż. Stanisław Iwan

senator RP

wiceprzewodniczący Parlamentarnego Zespołu ds. Energetyki

wiceprezes Lubuskiego Towarzystwa na Rzecz Rozwoju Energetyki

Źrodło: Miesięcznik Puls nr 5/2012, www.puls.ctinet.pl

Oceń ten artykuł
(0 głosów)